Z Arturem Kondratem, prezesem Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej, wnukiem oficera AK, który walczył w okręgu nowogródzkim, rozmawia Elżbieta Sobolewska
Udało się! Do kombatantów dary dotarły na czas, czyli przed Bożym Narodzeniem. Jak poszło w tym roku?
– Ogólny wynik zbiórki jest bardzo zadowalający, ponieważ udało nam się zgromadzić ponad 260 paczek, które zostały przekazane kombatantom, zamieszkującym tereny Białorusi, oraz Litwy. Logistyka przedsięwzięcia wymagała oczywiście środków finansowych i tutaj bardzo pomógł nam Polski Klub Miłośników Historii „Orzeł Biały”, działający na Wyspach Brytyjskich, z jego prezesem, Markiem Wierzbickim na czele, który zorganizował zbiórkę pieniędzy. Wpłacił nam na konto 4200 złotych z groszami, dzięki czemu mogliśmy pokryć koszt transportu paczek, dlatego chcę podziękować wszystkim darczyńcom z Wysp.
Zbieraliście produkty podstawowe: mąka, cukier, makaron, olej, konserwy. Czy Polacy mają świadomość tego, że kombatanci Armii Krajowej, zwłaszcza ci żyjący na Białorusi, borykają się z ogromnymi problemami bytowymi, a niektórzy żyją po prostu w nędzy?
– Polacy nie zdają sobie sprawy z tego, w jakich warunkach żyją tam nasi rodacy. To, co dla nas stanowi produkt podstawowy, na Białorusi uważane jest za dobro luksusowe, na które nie stać naszych kombatantów. Jeśli chodzi o szynkę, konserwy, słodycze, takich produktów nie kupuje się tam w sklepach, ponieważ są bardzo, ale to bardzo drogie, a ich nie wstać na podstawową żywność, na podstawowe opłaty. W związku z tym, produkty, które dostali, to była naprawdę świetna akcja i byli bardzo szczęśliwi, że mogli skorzystać z tej pomocy przed Świętami. To odciążyło ich budżet, ale i sprawiło ogromną radość. Średnia emerytura na Białorusi wynosi około 150 dolarów, a kilogram ziemniaków kosztuje dolara, a obecnie warunki życia stają się tam coraz trudniejsze. Cztery miesiące temu dolar kosztował 8200 rubli, dzisiaj kosztuje 12000. Ceny wzrosły nawet do 30 procent, jedzenie jest dużo droższe, niż w Polsce. Warunki życia polskich kombatantów na Litwie także są gorsze, niż tych, którzy mieszkają w Polsce, najgorzej jest jednak na Białorusi.
Pan zna te warunki życia, proszę je opisać
– Na Białorusi sytuacja jest dramatyczna. Żyje tam już niespełna siedemdziesięciu kombatantów AK, większość z nich to ludzie około 90. roku życia, przykuci do łóżek, nie wychodzący z domu. Tylko trzy osoby mają bieżącą wodę, a w drewnianych chałupach często spotkać można wynurzające się spod spodu klepisko. W 2010 r. byłem w Lidzie, z Weroniką Sebastianowicz robiliśmy objazd, bo chciałem na własne oczy zobaczyć, jak kombatanci mieszkają. Jeden fakt spowodował, że zacząłem organizować tę pomoc i nawiązałem ścisłą współpracę z panią kapitan. To był grudzień, minus 6 stopni, odwiedziliśmy Jadwigę Markiewicz, która mieszkała w Lidzie. Proszę to sobie wyobrazić, w domu, gdzie między belki można było włożyć rękę, na podłodze dziurawe deski, bez ciepłej wody, nawet bez przyzwoitego łóżka. W lepszych warunkach mieszkali nawet najgorsi meliniarze. Pani Jadwiga była wychudzona, ważyła może dwadzieścia parę kilo. Miała jednak bardzo jasny umysł i chętnie z nami rozmawiała. Była łączniczką w Armii Krajowej. Przywitała się i mówi do mnie tak: „Mój panoczku, a to z Warszawy pan przyjechał, zobacz pan, jak żyję. Gdzie ta moja Polska, o którą ja walczyłam? Przecież jak przyszli bolszewicy, jak mnie złapali, to co oni mi w Grodnie nie robili, co mi nie łamali, czego nie wyrabiali, ile ja wycierpiałam. A teraz mam 90 lat i tak żyję. Czemu Polska mnie zostawiła?” Trzymała mnie za rękę jeszcze przez kilka minut, a ja nie umiałem nic odpowiedzieć. Miałem trochę dolarów ze sobą, więc ile mogłem, tyle jej przekazałem. Potem byliśmy jeszcze u kilku osób i zrodziła mi się w głowie myśl, że jeśli czegoś nie uruchomię, to nikt tego nie zrobi. Postanowiliśmy pojechać do ministra Ciechanowskiego, poprosić o jakąś pomoc dla niej. Tymczasem kilka tygodni po naszym wyjeździe pani Jadwiga złamała nogę, po paru dniach została wypisana ze szpitala i zmarła. Za pieniądze, które otrzymaliśmy, opłaciliśmy pogrzeb, ale tylko tyle, bo nasza pomoc nadeszła za późno. Niedawno zmarła inna, też samotnie żyjąca kobieta, spod Nowogródka, której nogi odmówiły posłuszeństwa. Rzadko kto do niej zaglądał, a sąsiedzi otruli psa. Raz na dwa tygodnie zachodził do niej ksiądz. Jest tyle innych osób, pan Tumiński, który jest praktycznie niewidomy, pani Lis także niedowidząca… Wielu ma oczywiście swoje rodziny, które także żyją bardzo ubogo. W większości przypadków są to więc ludzie pozostawieni sobie, bo najbliżsi nie są im w stanie pomóc.
Dlaczego?
– Ich dzieci, wnukowie uważani są przez władze Białorusi za potomków „polskich bandytów”, którzy po zakończeniu wojny próbowali jeszcze oderwać te ziemie i przyłączyć do Polski. Są więc tam traktowani jako obywatele trzeciej kategorii, podchodzi się do nich z nieufnością. Przede wszystkim nie mają możliwości pełnienia jakichś znaczących funkcji, zajmowania dobrze płatnych stanowisk, większość z nich pracuje fizycznie, często tylko dorywczo, a niektórzy, jeśli tylko jest taka możliwość, uciekają na Zachód, w celu poszukiwania jakiejkolwiek pracy. Często więc ci staruszkowie, ich najbliżsi żyją naprawdę w bardzo skrajnych, nędznych warunkach. Jedyna pomoc, na którą mogą liczyć, to ta, którą dostają od Polaków z kraju. Kombatanci są w stanie jakoś żyć, nie umierają z głodu, natomiast to, co liczy się dla nich najbardziej, to fakt, że paczki są symbolem więzi, ale przede wszystkim wyrazem ogromnego szacunku za ich postawę. Przecież do 1953 roku, na terenie Wołkowyska, Grodna, walczył jeszcze ostatni oddział, „Reduta”, a NKWD jeszcze likwidowało ostatnich polskich dowódców. Nasi kombatanci, żołnierze AK, do tej pory nie są pogodzeni z tą sytuacją, że przed wojną tam mieszkali, tam są groby ich bliskich, ich domy, ziemia, natomiast bez zgody, bez wpływu na to, co nastąpiło po 1945 roku, stali się obywatelami innego państwa, zmuszani byli do pracy w kołchozach i uczenia się języka najeźdźcy. W związku z tym, dopiero kiedy przyjeżdżają do Polski, wiedzą że są w swojej ojczyźnie. Ale są to wizyty raz, dwa razy w roku, a później muszą wracać z powrotem do tej rzeczywistości, gdzie zza płotu czasami nadal słychać „ty jesteś polski bandyta”.
Kiedy rozmawia Pan z ludźmi, namawiając ich do wsparcia działań Stowarzyszenia, z jaką spotyka się Pan reakcją?
– „Czemu nie przyjechali do Polski”, „dlaczego jeszcze tam siedzą”, „dlaczego Polska ich nie zabierze?” No i „co oni tam właściwie robią?” Z takimi pytaniami, dotyczącymi kombatantów, spotykam się cały czas. A są to ludzie, którzy mieszkają na wyrwanych Polsce terenach, włączonych do sowieckiego systemu. Większość poddała się repatriacji, natomiast niektórzy nie mieli wyboru, ponieważ w latach 40., przed zakończeniem wojny, trafili do łagrów, po 5, 10 latach wrócili do swoich domów, gdzie czekała na nich rodzina, która nie wyjeżdżała z obawy, że się nie znajdą. A później nie było jak wrócić do kraju. Niektórzy z kolei uważali, że niemożliwością jest, aby tak bandyckie państwo mogło długo nimi rządzić, nie mieściło się w głowie, żeby taki stan rzeczy mógł trwać dłużej, niż parę miesięcy, myśleli, że alianci na to nie pozwolą. Sytuacja była jednak taka, że nasi sojusznicy na to pozwolili i jak rozmawiamy, to kombatanci mówią krótko: sprzedali naszą Polskę. Myślę że młodzież, szczególnie ta, która aktywnie z nami współpracuje, właśnie z naszych działań dowiedziała się, że na terenie Białorusi żyją żołnierze Armii Krajowej, którzy jeszcze lata po zakończeniu wojny walczyli o niepodległość Polski, przypłacając tę walkę życiem, a ci, którzy żyją, w większości siedzieli w syberyjskich łagrach. Świadomość tego wszystkiego jest na bardzo niskim poziomie. Historycy, czy ludzie działający społecznie mają jakąś wiedzę, ale nawet oni nie do końca orientują się, ilu jest tam Polaków, w jakich żyją miejscowościach i wreszcie jak żyją. Często próbują na własną rękę wysłać paczkę, nie mając świadomości, że na granicy następuje konfiskata, bo jest zakaz wwożenia na teren Białorusi wszystkiego, co stanowi jakieś dobro konsumpcyjne, czy luksusowe. Tamtejszy system wychodzi z założenia, że jest to działalność wywrotowa.
Jeśli Polacy w kraju nie wiedzą o losie naszych rodaków, to tym bardziej nie znają go Polacy żyjący w W. Brytanii
– Zgadza się, a to są wspaniali ludzie. W ich domach wiszą święte obrazy, w każdym domu jest krzyż, jest obecna żywa modlitwa, na każdej uroczystości grany jest Mazurek Dąbrowskiego, są wspomnienia, bardzo pięknie mówią po polsku, ich rodziny też często mówią. To są ludzie bliżej 90. i proszę sobie wyobrazić, że niektórzy z nich nadal biorą kosy, siadają w autobusy i jeżdżą na cmentarze, gdzie leżą ich towarzysze broni, aby pielęgnować te miejsca.
W Wilnie współpracujecie ze Związkiem Polaków na Litwie, natomiast na Białorusi ze Stowarzyszeniem Żołnierzy Armii Krajowej, które póki co wciąż nie ma szans na legalizację
– Kombatanci na Białorusi są również naszymi członkami, a kapitan Weronika Sebastianowicz, prezes Stowarzyszenia jest też wiceprezesem Zarządu Głównego naszej organizacji, z którą współpracuje od kilkunastu lat. Jest to główna osoba, która organizuje po tamtej stronie pomoc, dystrybucję, opiekę medyczną, wsparcie finansowe dla swoich podopiecznych, jestem z nią w bliskim kontakcie, razem te akcje planujemy, a następnie przeprowadzamy. Ona sama też nie ma łatwej sytuacji, bo jest bez samochodu, a ma już 83 lata, jest to jednak bardzo silna osobowość. Wszystko, co wiąże się z organizowaniem tej pomocy już tam, na miejscu, jest trudne i ryzykowne. Przykładem głośna sprawa zatrzymania paczek przez białoruskich celników [Wielkanoc 2014 – red.], wysłanych przez organizację „Odra-Niemen”, czyli środowisko z Wrocławia. Paczki zostały skonfiskowane i została wszczęta na Białorusi sądowa rozprawa karna, za którą poszły kary grzywny m.in. dla pani Weroniki.
Gdy nastał 1990 rok nasi weterani mogli pomyśleć, że wolna Polska się o nich upomni, zaproponuje powrót do kraju, stworzy ku temu jakieś warunki. Tak się jednak nie stało.
– To przykro stwierdzić, ale takich propozycji nigdy nie było. Jeśli chodzi o teren Białorusi, nigdy nikt akcji „ściągania Polaków” nie rozpoczynał, w związku z czym ci kombatanci pogodzili się z sytuacją, że mieszkają, jak to mówią, na „terenach tymczasowo okupowanych” w nadziei, że sytuacja się zmieni. Z drugiej strony, kiedy pytam, czy gdyby była taka możliwość, to przenieśliby się do Polski, słyszę w odpowiedzi, że tam jest ich dom, tam jest grób matki, ojca, trzeba świeczkę zapalić, przypilnować i młodym pokazać. Myślę więc, że na tę chwilę, gdyby była nawet taka możliwość, to już nikt z nich by się stamtąd nie ruszył.
Od redakcji: II część rozmowy opublikujemy za tydzień